„Wychowywanie zaradnych dzieci” z dopiskiem „Poradnik bez kantów” sugeruje ciekawą lekturę, z której każdy rodzic jest w stanie wyłuskać dla siebie mądrość życiową, być może pomocną w kształtowaniu swojej pociechy. Zacznę od strony wydawniczej i szaty graficznej:
Piękne wydanie, widać, że grafik zastosował najnowszą zasadę nauczania interdyscyplinarnego, Mapę Myśli. Zarówno na okładce jak i w środku występują liczne obramowania, wytłuszczenia, eksponowanie istotnych fragmentów czy podsumowania tematu. Rozmiar lektury nie przeraża, choć to prawie 300 stron. Na szczęście spora czcionka i liczne ramki skutecznie zmniejszają zawartość merytoryczną. Koszt – 34,90 zł.
Strona merytoryczna. No cóż… Autorka z pewnością może konkurować w dziedzinie wodolejstwa. I tu wróżę jej nie lada sukces. Treść wartościową i odkrywczą można skondensować do 2-5 stron. Reszta to powtórzenia lub wręcz banały. Najtrudniejszy w pokonaniu lektury jest użyty język – pełen patosu, klimatem zbliżony do „prania mózgu”. Nie wiem jednak czy jest to język autorki Denise D. Witmer, czy tłumaczy (Tomasz Misiorek, Gabriela Górnicka) – musiałabym przeczytać książkę w oryginale, aby się o tym przekonać.
„Dziecko powinno być szczęśliwe. Należy je uszczęśliwiać na wszelkie sposoby, powinno się robić wszystko, co sprzyja jego szczęściu, co daje mu radość, zadowolenie i przyjemność. Powinno być szczęśliwe od rana do nocy. Należy je otaczać dobrocią. Spraw, by dziecko rozumiało, że je kochasz – dowiedź tego swoimi czynami, one są lepsze od słów, dbaj o jego drobne przyjemności, bierz udział w zabawach. Nie pozwól, by kiedykolwiek usłyszało niedobre słowo – zagnieździ się ono w jego piersi, zakorzeni głęboko, a w swoim czasie wyda gorzki owoc. Miłość! Niech miłość będzie jego gwiazdą przewodnią, niech będzie wyznacznikiem i regułą wszystkiego, co robisz i co mówisz do dziecka.” (s.15)
Zauważcie Drodzy Czytelnicy, że cały powyższy akapit mówi o niczym. O miłości – fakt. Ale któż z nas tego nie wie? Dla kogo nie jest to oczywistość? I kto z nas kieruje się w macierzyństwie czy ojcostwie czymś innym? Każdy z nas chce aby nasze dziecko było najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, pozbawionym trosk, kłód i podążającym tylko pozytywną drogą życiową. Realia jednak mocno się różnią. Nie da się pozbawić dziecka trosk czy zmartwień. Zgadzam się, że Miłość do dziecka powinna być naszą gwiazdą przewodnią. Jednak należy pamiętać o współpracy miłości z rozumem. On ma również kluczowe znaczenie w wychowywaniu, zwłaszcza jeśli mówimy tu o „zaradnych dzieciach”, o których de facto jest ta książka. Jakże bolesne byłoby dla naszego dziecka zderzenie się z dorosłym życiem i światem, gdybyśmy do tej pory otaczali Go parasolem bezpieczeństwa? Jego wyjątkowo delikatna psychika (bo jak miała się utwardzić bez wcześniejszych „zderzeń”?) mogłaby tego nie znieść. A przecież nie jesteśmy w stanie aż do śmierci usuwać dziecku przeszkód z drogi…
Czytając ten poradnik nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że „gdzieś to już słyszałam”. Poniższy fragment raz, że kojarzy mi się (absolutnie stereotypowo) z mantrą i sektą, dwa, że w jednym z programów tzw. śniadaniowych Reni Jusis mówiła o porodzie bez bólu. Argumentowała, że jest to absolutnie możliwe, wystarczy jedynie autosugestia powtarzana sobie codziennie przed lustrem. Brzmi bliźniaczo?
„Spójrz uważnie w lustro i powiedz, kim jesteś. Weź głęboki oddech. Zacznij od swojego imienia i potem zapytaj sama siebie:
Co lubię, a czego nie lubię?
Skąd przyszłam i dokąd zmierzam?
Co robię, gdy czuję się zdolna to wykonać?
Co robię, gdy czuję się niezdolna do wykonania danej rzeczy?” (s.17)
Niezwykle trudno jest mi odnieść się do merytoryki tej książki, gdyż jak wspomniałam teoria wychowania zaradnego dziecka jest tu opisana niezwykle lakonicznie, bezprzedmiotowo i niemerytorycznie. Brak tu jakichkolwiek „konkretów”, wskazówek, przykładów modeli wychowawczych czy działań kierujących nas i utwierdzających w przekonaniu, że warto tym sposobem prowadzić dziecko. Wniosek, jaki można wyciągnąć po tej lekturze jest taki, że wystarczy kochać, obserwować dziecko, rozwijać je i jego zainteresowania, a możemy być pewni, że nasza pociecha będzie zaradnym człowiekiem. Czy za taką „odkrywczość” warto wydać ponad 30 złotych i poświęcić czas na wertowanie prawie 300 stron? Taką mądrość każdy z nas ma w sobie, już od urodzenia. W trakcie życia przekonujemy się, że miłość (i rozum) to najlepszy kierunkowskaz w życiu.
Po zmęczeniu tego bestsellera (na szczęście tylko na rynku amerykańskim) utwierdzam się jedynie w przekonaniu, że Amerykanie są bardzo prosto zbudowani i to co dla nas jest oczywistością im musi być wpojone przez naukowców…
Kolejny wniosek jaki mi się nasuwa jest taki, że to ogromne szczęście, że w polskich Uniwersytetach, na wydziałach pedagogicznych i psychologicznych uczą konkretnej i rzetelnej wiedzy. W Stanach, nie dość, że nawet Państwowe Uniwersytety są słono płatne to jeszcze niczego w nich nie uczą, bo trudno określić choćby wymienione wyżej frazesy jako wiedzę. Przynajmniej w mojej ocenie tak to wygląda. Naturalnie nie należy generalizować, ale przyznać muszę, że kierunki psychologiczne i pedagogiczne są u nich wyjątkowo rozbuchane. Dużo szumu, mało treści.
Na koniec mój „ulubiony fragment”:
„Gdy zaczynasz odczuwać stres i napięcie narastające do punktu, w którym możesz wybuchnąć – stop! Zamiast tego wypróbuj którąś z poniższych opcji:
Zrób krok w tył i przypomnij sobie, że jesteś dorosła.
Przymknij oczy i wyobraź sobie, że słyszysz to, co za chwilę ma usłyszeć Twoje dziecko.
Zamknij oczy i policz od dwudziestu wspak.
Weź album ze zdjęciami i skup się na szczęśliwszych momentach.
Jeśli jest obecna inna osoba dorosła, odejdź i pozwól jej rozwiązać sytuację.
Weź gorącą kąpiel albo ochlap twarz zimną wodą.
Wyjdź na spacer i zajmij się sprawą po powrocie.
Włącz muzykę i śpiewaj.
Weź ołówek i zapisz tyle pomocnych słów, ile tylko przyjdzie Ci do głowy, albo wpisz do dziennika notkę o tym, co doprowadziło Cię do takiej frustracji.
Zadzwoń do przyjaciela.” (s. 102)
Naprawdę trudno o nieironizowanie…
Amerykanie rzeczywiście są dość (w przeciwieństwie do nas) pragmatycznym narodem i wszelkie praktyczne zasady, które dla nas są oczywiste, będą męczyć aż do bólu w swoich „bestsellerowych” poradnikach. W kwestii wychowawczych i edukacyjnych jednak ów „pragmatyzm” czy empiryzm nie jest taki zły, gdyż przywraca nadrzędną rolę doświadczenia w uczeniu. Ale… zdaje się, że nie o tym lektura, tylko, jak piszesz, o miłości rodzicielskiego, która uskrzydla. Miłości rodzicielskiej, bezwarunkowej, idealistycznej, która nigdy nie skarci, nigdy nie wymaga…coś mi się tu jednak kłóci z podstawowym motywem książki. Zaradne dziecko to dziecko samodzielne, to dziecko odporne na krytykę a nie pączek smażony z obu stron przez rodziców w masełku. A krytykę jego poczynań należy umiejętnie i konstruktywnie wyrażać, co jest tzw. „oczywistą oczywistością” i który rodzic tego nie jest świadomy? Ale świadomość to jedno, a zachowanie to druga rzecz. Nie wszyscy umieją się kontrolować i stąd czasem zasadność takich głupawych metod radzenia sobie z krytyką. Generalnie, z tego co piszesz, książka ta to kolejny odgrzewany kotlet, i na pewno po nią nie sięgną Ci, którym znana jest klasyczna pozycja treściwych serii T. Gordona „Wychowanie bez porażek” , jak również poglądy O’ Neila.
Tak Paulo, to zdecydowanie odgrzewany kotlet. Do tego masło maślane i wodolejstwo do potęgi. Sama sobie wyobraź – prawie 300 stron o tym by kierować się miłością :) Naturalnie pisane jest to w różnej konfiguracji, w zależności od rozdziału. Jeden dotyczy samooceny inny samodyscypliny (tak, tak, takowa też jest poruszona. cytowany fragment o opanowaniu nerwów jest właśnie z rozdziału o samodyscyplinie). Są jeszcze rozdziały o zajęciach dodatkowych, samodzielności itp. W każdym dokładnie to samo. Tylko innymi słowami.
no bo tak: rodzicom trzeba łapotologicznie powiedzieć, nawet 100razy i tak do wszystkichj nie trafia..
To fakt, ale mam jednak wrażenie, że w całej książce warto by było wspomnieć choćby o rozumie :)
Poza tym jednak Polki czy w ogóle Europejki chyba więcej kierują się intuicją i wrodzoną inteligencją i takie książki nie wnoszą nic w ich edukację wychowawczą. Z całych sił chcę w to wierzyć, a obserwując inne Mamy utwierdzam się, że lepiej lub gorzej, ale jednak każda kieruje się i sercem i rozumem.
Nie zgadzam się. O miłości trzeba mówić. Do każdego co innego trafia..niektórzy muszą mieć wsparcie nawet w takich podstawach jak ten temat. A techniki relaksacji są jakie są. Z czego tu ironizować?
Pani Judyto, zgadzam się, że o Miłości należy mówić w każdym kontekście, nie tylko w związku z wychowywaniem dziecka. Pytanie tylko brzmi czy trzeba to robić na 300 stronach powtarzając w kółko jedno zdanie w różnych konfiguracjach słownych? Jestem pewna, że każdy z nas był wychowywany w miłości, o miłości rozmawiał, doznał jej, teraz nią kieruje się w życiu, nie tylko w wychowywaniu dziecka.
A co do ironizowania z technik relaksacyjnych. Proszę mi wyjaśnić jak PRZECIĘTNA Kowalska ma zrealizować choćby połowę z tych technik w warunkach normalnych, jeśli jest bliska wybuchu? Ma zostawić np. wyjące dziecko tam gdzie stoi i iść po album ze zdjęciami? A może właśnie wtedy ma wyjąć kartkę i zacząć pisać?
Cieszę się, że ma Pani inne zdanie :) Znaczy to, że świat i ludzie są jednak różni i każdemu potrzeba czegoś innego.
A może jednak nie jest tak, że każdy wie, że trzeba kierować się miłością. Sama szanowna autorka od razu rzuca za przykład przeciętną Kowalską, umęczoną matkę polkę, która wybucha, bo ją wkurza dzieciak. Nie każdy był wychowywany w miłości, no bądźmy poważni.
A co do relaksacji, to dlaczego mamy się uczyć jak się w pracy relaksować przed trudnym spotkaniem biznesowym, a z dzieckiem to już hulaj dusza. Bo jesteśmy więksi i dziecko należy do nas, to sobie możemy wybuchać – taki jest tok rozumowania?
No to czemu sobie nie można wybuchać do ludzi na ulicy, szefa czy bratowej?
Polecam autorce lektury z zakresu rodzicielstwa bliskości, gdzie opisany jest SZACUNEK do dziecka. Dzieci, które się szanuje, same szanują innych. I nie są to bachory, które autorka ma okazję uczyć w szkole. Mam dużą pewność, że te bachory właśnie są świadkami częstych wybuchów mamuś i tatusiów. Bo te przekleństwa i agresja nie biorą się z domów, które są pełne szacunku i miłości.
Strasznie autorytatywnie Pani pisze – mimo że na końcu wypowiedzi mówi o tym, że się cieszy, że są różne opinie. I to już nie pierwszy tekst, w którym ironizuje się z rodziców, którym bliskie są tematy attachment parenting.
A jeszcze co do polecanego utwardzania psychiki dziecka – przykro to czytać, dobrze, że w moim otoczeniu nie ma takich zwyczajów.
Nie uważam żeby wybuchy wobec dziecka były czymś poprawnym. Nie krytykuję też rodzicielstwa bliskości, o którym Pani wspomniała. Twierdzę jednak, że zawsze warto zachować zdrowy rozsądek.
Zgadza się, że wiele osób jest agresywnych. Nie zawsze jednak powodem są wybuchy w domu. Często agresja wynika z braku uwagi i chęci bycia zauważonym.
Wspomina Pani o szacunku. Czy uważa Pani, że wychowywanie dziecka według określonych zasad, stosując dyscyplinę jest brakiem szacunku czy miłości? Bo to właśnie m.in. mam na myśli mówiąc o wspomnianym również przez Panią „utwardzaniu” psychiki. Dziecko, jak sama Pani na pewno wie, w życiu spotka się nie tylko z sytuacjami przyjemnymi. Warto przygotować do tego dziecko. A gdzie, jak nie w domu, w otoczeniu bliskich, kochających osób? Czy praca z dzieckiem choćby pod tym względem jest znęcaniem się nad nim lub okazywaniem braku miłości czy szacunku?
Julio, a ja się z Tobą zgadzam (będę pisać na Ty, a co tam :)). Już te fragmenty mi wystarczą, by książkę „znielubić” ;)
Pani Julio,
przecież dziecko zapewne w życiu dozna skręcenia nogi, stłuczenia, złamania ręki. Może od razu je przygotować na to, co je czeka i palnąć w głowę? Wiem, że prosta i głupia analogia, ale ma pokazać, o co mi chodzi.
Pani dziecko w szkole może spotkać się z wyśmiewaniem, w pracy z mobbingiem, na ulicy z agresją, etc. W imię czego mam je przygotowywać, szkolić jego skórę by była gruba i odporna? A może lepiej poświęcić mu czas i dac swoją miłość, żeby wiedziało, że cokolwiek w życiu je spotka, ma kochającą matkę. Żeby miało w sobie siłę, żeby zmierzyć się ze światem. Ta siła nie bierze się z wyuczonej reakcji na trudne sytuacje. Ona bierze się z mocnego poczucia własnej wartości. A je można zbudować tylko w spokojnym, bezpiecznym otoczeniu obok ukochanych opiekunów.
Kamilu, co Pani znowu tu wypisuje! Przecież Pani myli podstawowe kwestie. Aż mi ręce opadają…po tonie Pani odpowiedzi jednak mam wrażenie, że nie ma sensu z Panią dyskutować :)
Bardzo podoba mi sie końcowy fragment o stresie bardzo przydatne i pomocne.