Cztery lata intensywnych starań wcale nie zostały zwieńczone dwiema kreseczkami na ciążowym teście. Nie było mdłości, dziwnych zachcianek. Nic nie zapowiadało tego, że zostanę mamą. Dokuczały mi niechciane bóle, które zawzięcie rozprzestrzeniały się w moim podbrzuszu, a dodatkowo łamało mnie w plecach. Na kolejną w tym miesiącu wizytę do mojego ginekologa szłam niczym skazaniec na szafot. Kiedy ujrzałam na ekranie monitora bąbelek, który beztrosko pływał sobie w mojej macicy, nie mogłam powstrzymać łez, które stadami napływały do moich oczu. Spełniło się moje marzenie. Byłam w ciąży. I już za chwilę miało być uwaga, rodzę!
9 magicznych miesięcy. Uwaga, rodzę!
Na początku byłam przekonana, że powinnam oswoić swoje lęki, wówczas to, co mnie najbardziej przeraża, czyli poród we własnej osobie, nie będzie dla mnie przykrym zaskoczeniem.
Sen z powiek spędzała mi niewiedza dotycząca wyglądu i przebiegu akcji porodowej. Bałam się tego jak zareaguje na ból moje ciało, jakie będzie jego natężenie i czy będę sobie umiała z nim godnie, nie wpadając w histerię, poradzić.
Słowo pisane nie wywierało na mnie większego wrażenia. Odczuwałam silną potrzebę ujrzenia na własne oczy, jak to właściwie wygląda. Zupełnie przypadkiem trafiłam na dokumentalny serial, emitowany przez MTV- ,,Licealne ciąże” i odtąd często gościł on na ekranie mojego telewizora. Chociaż od dawna nie byłam już nastolatką, identyfikowałam się z bohaterkami tych prawdziwych historii i razem z nimi przeżywałam chwile, w których zmagały się z trudami porodu.
Dotąd moje wyobrażenie odnośnie rozwiązania ciąży opierało się na zasłyszanych po kątach opowieściach starszych koleżanek i wzbogacane było drastycznymi scenami oglądanymi przez zaciśnięte na twarzy palce.
Słowo PORÓD kojarzyło mi się z okropnym bólem i hektolitrami krwi. Rodzące się, wrzeszczące dziecko pojawiało się na świecie zawsze w najmniej oczekiwanym momencie, witane krzykiem cierpiącej matki i mdlejącym na sali albo pod salą ojcem. Nagle zaczęło do mnie docierać, ze niedługo stanę się częścią takiego spektaklu. Musiałam zatem jak najlepiej się do niego przygotować.
Czy zechcesz ze mną rodzić, kochanie?
Zaczęłam od najważniejszej dla mnie kwestii – podjęłam decyzję, że nie będę osamotniona na sali porodowej, chciałam, aby towarzyszył mi mąż. Przyznam szczerze, że na początku motywy, którymi się kierowałam były bardzo dziecinne i egoistyczne. Wychodziłam z założenia, że skoro mężczyzna miał swój wkład w poczęciu, przyczynił się do błogosławionego stanu, to nie ma innej ewentualności, on po prostu musi być obecny w tej przełomowej dla naszego małżeństwa chwili.
Dodatkowo sądziłam, że powinien widzieć i słyszeć moje cierpienie, że musi być świadkiem mojego heroicznego czynu, przecież niecodziennie zdarza się, by przez igielne ucho przeciskało się arbuza. Mając taką niepodważalną argumentację, jak mi się wówczas wydawało, postawiłam mojego ślubnego przed faktem dokonanym i nie chciałam słyszeć żadnego sprzeciwu. Ku mojemu zdziwieniu żadnego oburzenia, zgorszenia ani wzburzenia nie było.
Po pewnym czasie, w chwili refleksji, dotarło do mnie, że być może wyrządzam mu krzywdę, narzucając swoją wolę. Przecież poród może być dla niego traumatycznym przeżyciem. Do niedawna mężczyzna uczestniczył wyłącznie w jednych narodzinach – swoich.
Nie byłam w tej komfortowej sytuacji w której mogłabym liczyć na towarzystwo przyjaciółki, albo matki podczas porodu. O doulach niewiele wiedziałam i w mojej okolicy żadna nie prowadziła swojej działalności. Nie byłam również przekonana do tego, że wynajęta prywatna położna na pewno będzie na każde moje zawołanie i dzięki kilku zielonym banknotom poród będzie bardziej znośny. Nie wiedziałam również którą położną miałabym wynająć, jak przeprowadzić ewentualny „casting” i czy z jego zwyciężczynią należałoby spisać umowę, a jeśli tak, to jak powinna ona wyglądać. Po prostu nie chciałam być przy narodzinach mojego dziecka sama i tylko jedną osobę wyobrażałam sobie w roli mojego asystenta, pocieszyciela, towarzysza.
Chociaż przed oczami miałam scenę, w której mój mąż mdleje, osuwa się na podłogę, a cały medyczny personel spieszy mu na ratunek, gdy tymczasem ja w ogromnych mękach, samotnie wydaję na świat moje pierwsze, długo wyczekiwane dziecko, zebrałam się w sobie i przeprowadziłam z małżonkiem szczerą rozmowę. Po długich negocjacjach doszliśmy do porozumienia i zgodnie uznaliśmy, że będziemy rodzić wspólnymi siłami.
W kinie, w taksówce czy na porodówce?
Kiedy już wiedziałam, z kim urodzę, sen z powiek spędzało mi miejsce, w którym na świat przyjdzie moje dziecko. Mieszkam w małej miejscowości, w której znajduje się szpital powiatowy, a ordynatorem porodówki jest ginekolog, który prowadził moją ciążę. Miałam do niego pełne zaufanie, ale martwiłam się tym, że mogę nie mieć tego szczęścia i nie trafię na jego dyżur. Dałam wiarę plotkom, które krążyły wśród moich koleżanek odnośnie grasującego na porodówce rzeźnika, niemającego litości dla rodzących. Chciałam też, zapewnić swojemu dziecku najlepszą opiekę, a w razie kryzysowej sytuacji najbliższy oddział intensywnej opieki dla noworodków znajdował się 35km od mojego domu…
Postanowiłam zatem sporządzić listę za i przeciw porodu w miejscowym szpitalu oraz w placówce w większym mieście. Nie chciałam być jedną z wielu rodzących, która na swoją kolejkę w przypadku braku miejsc czeka na korytarzu. Bałam się nieznanego miejsca, obcych ludzi, lekarzy, których wcześniej nie widziałam na oczy oraz tego, ze mogę nie dojechać na czas. Przecież termin porodu miałam zaplanowany na koniec listopada. Brałam pod uwagę niekorzystne warunki atmosferyczne, awarię samochodu oraz to, ze jeśli czegoś zapomnę, to będzie trzeba kilkukrotnie kursować między domem a szpitalem.
Wypytałam mojego ginekologa o warunki panujące w naszej porodówce. Dowiedziałam się, że sala, w której pierwszy raz zobaczę moje dziecko jest przystosowana do dwóch odbywających się w tym czasie porodów przy równoczesnym zachowaniu intymności dla każdej z kobiet. Poinformował mnie również o możliwości umówienia się z położną, którą mogę wypytać o rzeczy, które powinnam zabrać ze sobą do szpitala.
Ostatecznie zdecydowałam się rodzić w moim szpitalu.
Torba, walizka czy plecak? Czyli wczasy na porodówce. Uwaga, rodzę!
Przeczuwałam, że wyznaczony termin porodu jest tylko umowna datą i na pewno moje dziecko zaskoczy mnie i poznamy się znacznie wcześniej, niż mieliśmy tego w planach. Święcie przekonana o swoim szóstym zmyśle w 30 tygodniu ciąży rozpoczęłam wielkie pakowanie. Wiedziałam, że oddział położniczy zapewnia wyłącznie ubranka dla nowo narodzonych Maluszków, o resztę musiałam zatroszczyć się sama. Zdawałam sobie sprawę z tego, że oprócz standardowego zestawu higienicznego musiałam zaopatrzyć się w wygodne koszule, które umożliwią mi swobodne karmienie piersią. Nie ukrywam, bardzo chciałam aby maluszek mógł pić moje mleko i wyobrażałam sobie falę cudownych uczuć towarzyszących temu zjawisku.
Nie wyobrażałam sobie, abym na porodówkę przyjechała z wypchaną elegancką walizką niczym prawdziwa burżujka, albo szurając po ziemi plecakiem jak dzielna harcerka. Podróżna torba została dokładnie wypełniona i spoczęła na honorowym miejscu w pokoju, czekając na właściwą porę.
Lewatywa, golenie i wielkie cięcie
Im bliżej było porodu, tym więcej pytań kłębiło się w mojej głowie. Prawie spadłam z fotela, gdy przeczytałam, że podczas silnego parcia przy okazji może wymsknąć się niezapowiedziana kupa. Chyba bym się spaliła ze wstydu, gdyby coś takiego właśnie mi się przytrafiło. Jak temu zapobiec? Nie jeść przez cały dzień? Pościć w obawie przed pachnącą niespodzianką? Przecież to nieludzkie, nie miałabym potem siły, aby stawić czoła porodowym bólom. I jakie jest prawdopodobieństwo trafienia z głodówką w dzień porodu? Ta opcja wydawała mi się pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Postanowiłam skonsultować to z moim ginekologiem. Lekarz wyjaśnił mi, że najlepszym sposobem, stosowanym jeszcze do niedawna rutynowo na każdym oddziale położniczym, jest lewatywa. Moja mina musiała mówić sama za siebie, gdy usłyszałam propozycję doktora. Gdybym była odważna, mogłabym w domowym zaciszu wykonać taki zabieg. Do jego przeprowadzenia wystarczy zakupiony w aptece zestaw. Za najtańszy komplet zapłacimy niecałe 4zł. Przekalkulowałam za i przeciw i doszłam do wniosku, że ten chwilowy dyskomfort i kolejne obdarcie mnie z intymności na pewno jest lepszym wyjściem od załatwienia potrzeby fizjologicznej na porodowym fotelu.
Za czasów mojej mamy każdą rodzącą po przyjęciu na oddział poddawano goleniu intymnych miejsc. Miało to związek z utrzymaniem higieny oraz ułatwiało późniejsze szycie. Obecnie teoretycznie tylko od nas, kobiet zależy czy wyrazimy zgodę na taki zabieg, czy same zadbamy o komfortowy wygląd tamtych okolic. W praktyce ciągle jednak bywa różnie..
Jeśli chodzi o szycie, to niestety w większości porodówek rutynowo nacina się pacjentkę. Teoretycznie wszystko zależy od przebiegu porodu. Możemy poprosić położną, aby dołożyła wszelkich starań, by uchronić krocze przed nacięciem. Pamiętajmy jednak, że łatwiej zszyć i krócej goi się rana cięta niż szarpana, która powstała w wyniku rozerwania skóry przez dużą główkę dziecka.
Akcja rodzić po ludzku
Pojawiło się sporo pytań, na które odpowiedź uzyskać miałam podczas kolejnej wizyty u mojego ginekologa. Jednak w 34 tygodniu ciąży w pewien środowy wieczór, zaniepokoił mnie brak ruchów dziecka. Chociaż zdawałam sobie sprawę, że im bliżej porodu i wraz ze wzrostem dziecka wszelkie kopniaki będą mniej odczuwalne, to pozbawienie mnie jakichkolwiek bodźców przez Maluszka wystraszyło mnie nie na żarty.
Po telefonicznej konsultacji z ginekologiem przyjechałam na oddział, który opuścić miałam dopiero po narodzinach córeczki. Skłamałabym, gdybym napisała, że czułam się niezwykle komfortowo, przebywając w szpitalu. Strasznie tęskniłam za swoim łóżkiem, komputerem oraz obecnością najbliższych mi osób.
Po kilkukrotnym KTG oraz ginekologicznym badaniu dostałam zastrzyk na rozwój pęcherzyków płucnych mojego Maleństwa. Dwa dni po przybyciu do szpitala poczułam skurcze. Dokładnie zapisywałam wszelkie niepokojące mnie sygnały, które wysyłał mój organizm. Jednak ich intensywność była tak licha, że ani się przy tym nie zmęczyłam, ani nie zwiększyła się moja nadzieja na rychły poród. Także lekarz, który przyglądał się zapisowi badania wątpił w to, że mogłabym tego dnia zostać mamą.
Z jednej strony byłam poirytowana całym zamieszaniem, a z drugiej miałam już dość ciążenia i chciałam mieć za sobą cały ten „cyrk”. W końcu organizm się uspokoił, a wraz z nadejściem nocy próbowałam zapaść w regenerujący sen. I wtedy z rytmu wybił mnie mąż, który nie wiedział, czy może wieczorem skonsumować pachnącą pizzę i popić ulubionym piwem czy powinien być w gotowości i czekać pod telefonem. Mówiąc w skrócie, zapytał mnie czy zamierzam dzisiaj urodzić jego córeczkę.
Poczułam się, jak byk podczas corridy i na złość całemu światu postanowiłam doprowadzić akcje porodową do końca. Miałam pod nosem położne, dyżur pełnił mój ginekolog i sytuacja była pod kontrolą. Ta sugestia była tak silna, że pół godziny po północy poczułam niezwykle silne łamanie w dolnym odcinku kręgosłupa. W uszach dźwięczały mi słowa przyjaciółki, która radziła mi, abym zaczęła chodzić, jeśli tylko poczuję bóle. Albo rozchodzę przykre uczucie, albo przyspieszę poród. Tak też uczyniłam.
Postanowiłam oszczędzić moim współlokatorkom mojego stękania i powolutku, przy ścianie przemierzałam szpitalny korytarz. Po kilku minutach spotkałam położną, zdziwioną moim nocnym spacerem. Na pytanie, co robię, odpowiedziałam, że nie jestem pewna, ale chyba zaczęłam rodzić.
Zostałam zaprowadzona do dyżurki położnych, gdzie dowiedziałam się, że mam rozwarcie na dwa palce. Wtedy zapytałam, czy to naprawdę JUŻ się zaczęło. Gdy usłyszałam potwierdzającą odpowiedź, pomyślałam sobie, że może to jednak fałszywy alarm, może jeszcze uda się coś zrobić i przesunąć to chociażby na jutrzejszy dzień. Spanikowałam.
Położna pokazała mi, jak powinnam oddychać, aby pomóc sobie i dziecku. Przyniosła mi worek sako. Po godzinie, która minęła niezwykle szybko i nie zdążyła mnie wymęczyć, podczas ponownego badania miałam już rozwarcie na 4 palce i mogłam zadzwonić po męża, który jak się potem okazało dostałby ogromną sumę punktów karnych za nieprzepisową jazdę na porodówkę. Kiedy odebrał telefon, był przekonany, że żartuję i po prostu sprawdzam jego gotowość. Po głosie poznałam, że zrzedła mu mina, gdy zapewniłam go całkiem poważnie o zaawansowanej akcji porodowej.
Nie minął kwadrans od naszej rozmowy, gdy usłyszałam dzwonek przy drzwiach wejściowych do oddziału położniczego. Ale wówczas nie miałam siły podnieść się z worka. Miałam wrażenie, że dziecko próbuje rozerwać mi skórę i wyjść plecami.
W pewnym momencie przeszło mi przez myśl, aby poprosić o znieczulenie, o coś, co mogłoby uśmierzyć to uczucie, ale położna chyba wyczuła moje intencje i gdy zapytałam, czy mogę się chociaż na chwilę położyć, zapewniła mnie, że niedługo zobaczę się z córeczką i powinnam pozwolić zadziałać grawitacji, która w tej pozycji korzystnie wpływa na przebieg porodu.
To, co się później działo teraz pamiętam jak przez mgłę. Miałam wrażenie, że wyszłam z siebie i obserwuję klęcząca kobietę, która opiera głowę o kolana swojego męża. Nie chciało mi się krzyczeć, wyć, przeklinać. Ulgę przynosiło mi mruczenie. Wydobywał się ze mnie odgłos głodnego niedźwiedzia.
Przypomniała mi się historia mojej koleżanki, która podczas swojego porodu krzyczała ze wszystkich sił (do czego miała pełne prawo). Zdegustowany jej zachowaniem ordynator wielkiego oddziału położniczego w pewnym znanym mieście, wszedł na salę i oświadczył, że odgłosy, które wydobywają się z ust mojej znajomej są nieadekwatne do bólu, który odczuwa. Nie wiem, jakbym się zachowała, będąc na jej miejscu. Może nie utrzymałabym nerwów na wodzy i zaczęła płakać. Być może mój mąż zwróciłby lekarzowi uwagę z powodu niestosownego zachowania, albo po prostu miałabym to wszystko w nosie, bo za bardzo byłabym skoncentrowana na własnych przeżyciach. Jedno jest pewne, jeśli krzyk przynosi ulgę i pomaga przezwyciężyć ból, nie warto się hamować i próbować zachować pozory eleganckiego zachowania, „jak prawdziwym damom przystało”.
Podczas kolejnego badania położna przebiła mi pęcherz, a wody płodowe trysnęły ze mnie tak błyskawicznie, że dopiero po chwili zorientowałam się o co chodzi. Przyznam szczerze, że nie należało to do przyjemnych uczuć, ale trwało tak krótko, że nie wywarło to na mnie większego wrażenia.
Potem zostałam poproszona o przejście do sali porodowej, która znajdowała się tuż za drzwiami. Mąż pomógł mi usadowić się na niezwykle wygodnym i dostosowującym się do mojego ciała fotelu. Nagle wokoło mnie pojawiła się masa ludzi. Podłączono mi kroplówkę i usłyszałam instrukcję obsługi parcia. W jednej chwili skurcze przestały być odczuwalne. Nie wiedziałam, co się dzieje. Dopiero stanowczy głos lekarza wyrwał mnie z letargu i złapałam kontakt z rzeczywistością. Parłam dokładnie trzy razy. W międzyczasie położna wykonała nożyczkami szybkie cięcie. Stojący za mną mąż przypominał mi o prawidłowym oddychaniu i oznajmił, że widzi główkę. Był tak przejęty, że zapomniał o swoim lęku i całym sobą uczestniczył w najważniejszym dla nas wydarzeniu. Chwilę potem brzuch ostentacyjnie oklapł, a moim oczom ukazała się sina kruszynka, którą od razu zabrano i po wykonaniu badań przeniesiono do inkubatora, gdzie przez kilka godzin w ciepełku dochodziła do siebie.
Kiedy urodziłam łożysko, poczułam, że wszelki ból zniknął jak za dotknięciem magicznej różdżki. Nagle cały świat mogłabym przytulić, pocałować. Ogarnęło mnie wszechobecne szczęście. Miałam głęboko w poważaniu, że leżę w nieeleganckiej pozycji między krzątającymi się ludźmi. Liczyło się to, że przed chwilą odwaliłam kawał dobrej roboty. Kiedy mój mąż zaglądał przez ramię lekarzowi, który badał córeczkę, moje poczucie lekkiej nieważkości zakłócała tylko igła ginekologa, który niczym wykwalifikowany krawiec cerował ranę na moim ciele. Po skończeniu dzieła zostały mi złożone gratulacje. Świeżo upieczony tatuś próbował powstrzymać łzy wzruszenia, a ja, pod wpływem oksytocyny balansowałam między dwoma światami. I tak oto za pięć czwarta z piątku na sobotę zostałam mamą.
bardzo fajny atrykuł:)
Ciaza to stan niezwykly. Warto byc kobieta, by go doswiadczyc.
W pełni się zgadzam. Choć też rozumiem kobiety, które chciałby mieć noworodka, jednak bez tych wszystkich niedogodności, jakie wiążą się z ciążą…