Byłam niedawno na zakupach i wyszłam ze sklepu z obłędem i chęcią mordu w oczach. Nie, nie było długiej kolejki. Nie, nic nie podrożało. Tak, panie w sklepie były cudownie miłe i w ogóle wszystko szło świetnie, dopóki przy sąsiedniej kasie nie stanęła ONA.
Stoi sobie kobieta z pozoru całkiem normalna. Fajnie, na luzie ubrana, ładna buzia, na ramieniu torebka, na ustach szminka, ot, normalna babka trzydzieści plus. A w sklepowym wózku poza stertą zakupów jeszcze maluch, na oko dwuletni. No i wtedy się zaczęło:
„A cio ty tu maś na rąćce, Wiktolek? No ziobać a cio to tak się ubludziło ajajajaj? Ojojo a kto to Wiktolka tak uciapciał ciekoladką? Mamunia ziaraś wytśe, daj łapinę mamuni, juś ciściutkie łapinki! A kuku! A dzie Wiktolek z mamunią jechał? A cio my tatuniowi w domku opowiemy? Jak Wiktolek w takim duzim sklepie był z mamunią? A kuku! a cio my tu mamy, ziobać, tutaj pani sibciutko nam zakupki skasuje! I damy pani pieniąśki i pojedziemy blum blum do domku? I pojedziemy am am, będzie Wiktolek amciał zupkę?”
Tik nerwowy mi się uruchomił. Oko mi skacze jak durne, kasjer zaraz pomyśli, że go podrywam, bo mrugam jak opętana. Panicznie zaczynam się rozglądać za tabletkami z magnezem. Ludzie strzygą uszami, każdy jednocześnie spogląda na kobietę spod byka i próbuje udawać, że wcale nie podsłuchuje. Jeden nieszczęśnik stojący za nią w kolejce nie wytrzymał i obrał kurs na warzywa – obstawiam, że tylko udawał, że o czymś zapomniał. Bo może takie ciumkanie jest zaraźliwe, albo co?
Odezwała się we mnie natura masochistki i rozmnożyłam sobie tik również na drugie oko, przeglądając w domu fora internetowe o tematyce ciąży i macierzyństwa. Kupka i siusiu to nic, one akurat wpasowały się w nasz język tak dawno, że już nie rażą. Zresztą mają także pewne uzasadnienie, nazwijmy to – ilościowe, bo w końcu ile taki niemowlak może… No, może i może, ale ja nie o tym przecież.
Pieniążki, amciu, zakupki to także nic, można się przyzwyczaić. Ale czy wiedzieliście, że istnieją twory takie jak ropka, jajniczek, przedszkolko, pampersiaczek i, o zgrozo, hemoroidek?
Nie uważam, że do dzieci powinno się mówić ja do profesora, tylko takiego jeszcze niewyrośniętego. Nie wymagam cudów, swoim dzieciom nie czytam na dobranoc rozpraw filozoficznych ani traktatów politologicznych. Moje dzieci czasem głaszczą kotki zamiast kotów i jedzą ciasteczka. Ale wiedzą, co to są pieniądze, ręce, samochód. Kiedy ktoś odezwie się do nich normalnym tonem i używając normalnych wyrazów, będą wiedziały, o co chodzi.
Tymczasem nieszczęsny maluch ze sklepowego wózka, bombardowany przez matkę idiotyczną ilością koszmarnych zdrobnień, wyrośnie na osobę, która nie jest w stanie brać udziału w normalnej rozmowie, bo nie została tego nauczona. Nie wierzę, że matka opanuje się, kiedy tylko dziecko skończy trzy czy cztery lata i nagle magicznie zmieni swój styl przemawiania do niego. Ilość zdrobnień z pewnością z czasem się zmniejszy, ale wciąż będą one obecne i wciąż w większości sytuacji zupełnie niepotrzebne.
W efekcie dziecko może wyrosnąć na kogoś takiego jak moja dawna koleżanka, która zaproponowała mi poczęstunek w postaci chlebka z serkiem i szyneczką i herbatki z soczkiem. Obraziła się, kiedy bez zastanowienia zapytałam, czy zamiast tego mogłabym chleb z serem i szynką itd. Nie było moim zamiarem obrażenie jej, ani zrobienie jej na złość, ale odruchy są czymś normalnym. I w równie normalny sposób takie dziecko zostanie sprowadzone do przysłowiowego parteru, może w przedszkolu, może w szkole, może dopiero w pracy, ale na pewno poczuje się wtedy niezręcznie i źle.
Kochani Rodzice, Wasze dziecko nie musi znać na pamięć słownika wyrazów obcych ani recytować przy śniadaniu treści encyklopedii. Musi za to czuć się komfortowo w grupie rówieśniczej, w której się znajdzie, i to naszym zadaniem jako rodziców jest upewnienie się, czy przy naszej pomocy zdobywa ono takie umiejętności i wiadomości, które temu celowi służą.
Umiejętność komunikowania się jest najważniejsza na świecie. Można nie umieć śpiewać, rysować, ba, nawet pisać, ale trzeba umieć rozmawiać. A rozmawiać to znaczy mniej więcej tyle, co mówić do siebie nawzajem w taki sposób, aby druga strona mogła zrozumieć przekaz pierwszej. Teoretycznie problem nie istnieje, bo „blum blum do domciu” zrozumie każdy. Warto jednak pamiętać, że gdyby ludzie mieli opierać się na komunikacji byle jakiej i nie chcieli się pod tym względem rozwijać, do dziś nie wyszliby z jaskiń.
Nie potrafię zdrabniac i nigdy tego nie robiłam przy mojej córce. Zresztą od małego używam jej pełnego imienia – Marianna i często zdarza się, że ludzie pytają, dowiadują się jak ma na imię, a jak się do niej zwracamy. I są w szoku, że tak, jak brzmi jej imię – Marianna. W przedszkolu jednak i obcy często mówią do niej Marianka. Na początku było to denerwujące ale z czasem przywykłam, bo sama córka nigdy nie użyła zdrobnienia przedstawiając się.
To jest drażniące. Ale myślę, ze to sprawa rodzica. W końcu moze i do nas ktoś mówił takimi zdrobnieniami (a nawet na pewno!), a jakoś jako ludzie dorośli potrafimy komunikować się w sposób zrozumiały ( pomijam regionalizmy). Także, myślę, że choć nas to drażni i irytuje…. mamy pełne prawo udać się na dział warzywny, jak ów wspomniany mężczyzna.
Ps. Z pewnością, gdy dziecko ruszy na podbój ” gramatyki” w szkole podstawowej, pani polonistka uświadomi dziecko, że w ” zeszyciku” trzeba jednak zachować poprawne formy gramatyczne.
Nie cierpię i nie toleruję takich zdrobnień. Jeśli ktoś się tak zwraca do moich dzieci, nie ma znaczenia czy to ciocia, babcia, koleżanka itd uruchamia mi się agresor trudno, mogą się nawet obrazić ale to moje dzieci i nie będę ich sztucznie uczyć ” wady wymowy „”
nie ma nic gorszego jak dziamdziolenie do dzieci.
Zdrabnianie imion ujdzie.. Ale inne to mnie wku… pieniążki, krzesełko, marcheweczka, kanapeczka z ogóreczkiem itp. Brrr..