Edukacja włączająca (inkluzyjna) w swoich założeniach jest piękna. Zakłada szczytny cel. W praktyce nic jednak nie wygląda tak, jak powinno. Na idealnych wizjach, jak powinno być, cierpią zarówno dzieci o specjalnych potrzebach kształcenia, jak i pozostali uczniowie. Poziom nauczania systematycznie spada, a frustracja rośnie. I tylko osoby wprowadzające coraz nowsze zmiany do edukacji są zadowolone. Pozostali albo tkwią w systemie, który nie działa, albo czym prędzej z niego uciekają, na przykład do edukacji domowej lub do szkół prywatnych.
Edukacja włączająca to niestety nie jest dobry pomysł
W praktyce edukacja włączająca nie działa. W praktyce, bo w teorii ma to sens. Chodzi o to, żeby była integracja, żeby dzieci mogły przyzwyczajać się do osób o nieco innej konstrukcji psychicznej. Dzięki temu mogły polubić inność, zaakceptować ją i nie bać się jej.
W praktyce jednak piękna idea jest niemożliwa... Osoba, która dawniej byłaby po prostu w szkole specjalnej, trafia do rejonówki, w której poziom nauczania nie jest dostosowany do jej potrzeb. Nie dość, że osoba taka nie nadąża za materiałem, to jeszcze skupia na sobie tyle uwagi, że tracą na tym pozostali uczniowie. Lekcje mijają na uspokajaniu ucznia ze specjalnymi potrzebami. Dzieci są dekoncentrowane przez wydawane przez inną osobę dźwięki, nie mogą się skupić, mierzą się nierzadko także z zachowaniami, których skutkiem jest ich deprawacja.
Nauczyciele sobie nie radzą
Osoby mające specjalne wymagania edukacyjne nie zawsze odnajdują się w systemie. Widzą to nauczyciele i rozkładają bezradnie ręce. Niektórzy dzielą się swoimi doświadczeniami online, pisząc wprost, że tak zwana edukacja włączająca nie jest dobrym rozwiązaniem w nieprzygotowanych i niedofinansowanych polskich szkołach. System sobie nie radzi, lekarze często nie wiedzą, jak pomóc, ale nauczyciele są zmuszeni do mierzenia się na co dzień z sytuacją, która ich przerasta.
Konkretne sytuacje? Proszę bardzo. Nauczyciel-wychowawca może sobie nie radzić, nauczyciel-wspomagający rezygnuje z pracy. Nie ma nikogo na jego miejsce. Ale system mówi, że to wina braku empatii, czy wiedzy. Każe się nauczycielom doszkalać… Problem w tym, że nie ma chętnych herosów, którzy by podjęli się zadania. I nadal rozwiązaniem ma być tkwienie w upartym „włączaniu”, zamiast zrozumienie, że coś nie działa i że nie tędy droga.
W szkołach wrze, dzieci z zaburzeniami są w każdej grupie przedszkolnej, każdej klasie. Nauczycielom mówi się, że mają być wrażliwi, a rodzicom dzieci bez zaburzeń, że mają być wyrozumiali i uczyć własne dzieci tolerancji. Kto jednak nauczy dzieci o niecodziennych potrzebach, że ich rówieśnicy nie mają takiej świadomości i siły, by nie reagować na ataki personalne? Zaczepianie i agresja, której doświadczają dzieci trudno tłumaczyć „chorobą” czy zaburzeniem. Nic dziwnego, że kilkulatkowie muszą się po prostu bronią. Mają do tego prawo, skoro dorośli tego nie robią lub robią to nieskutecznie. A chaos cały czas się pogłębia…
Nie ma rozwiązań
Nie ma realnych rozwiązań, sposobów radzenia sobie z trudną sytuacją. Jest jednak przymus i nachalne powtarzanie pięknych haseł. Życie pokazuje, że idee sobie, a rzeczywistość sobie.
Dzieci są różne, a te z „diagnozami” jeszcze bardziej nieprzewidywalne niż mogło się wydawać. Niektóre są agresywne, a nawet niebezpieczne… Nie tylko, że głośne i utrudniające prowadzenie lekcji, ale również całkowicie niegotowe do życia w społeczności szkolnej.
Dawniej zlecenie i droga dla nich była jedna – szkoła specjalna lub zamknięty ośrodek. Dzisiaj osoby niemające świadomości, co mówią zalecają szkołę systemową.
Stereotypy
Wszystko z uwagi na stereotypy oraz niezrozumienie tematu. Nie każde dziecko nadaje się do szkoły systemowej. Po to są szkoły specjalne, które niestety zbyt często traktowane są jako najgorsze zło.
W szkołach specjalnych uczą się również dzieci w normie intelektualnej, na przykład z afazją, niedosłuchem, czy w spektrum autyzmu. Tymczasem wielu rodziców, a nawet nauczycieli kojarzy szkołę specjalną z niepełnosprawnością intelektualną.
Niestety trzeba dodać, że nie każda szkoła specjalna tworzy klasy dla dzieci w normie intelektualnej i stąd bierze się coraz większy problem. Dziecko zmuszone jest do chodzenia do rejonówki. A rodzic, jeśli nie ma na to ochoty, nie musi dziecka diagnozować. Jeśli dziecko posiada diagnozę, nie musi jej nikomu pokazywać.
Rodzic nie musi także brać pod uwagę zaleceń szkoły o potrzebie odbycia badań. Nie ma też żadnych konsekwencji, jeśli ukryje opinię z poradni.
Jedno dziecko potrafi demolować edukację
Przykład z życia. W pewnej szkole w Polsce uczy się spokojna i zgrana klasa, uważana za najlepszą w szkole. Wszystko się zmienia, gdy dołącza do niej uczeń ze specjalnymi potrzebami. To historia, jakich wiele…. Jedno dziecko demolujące edukację w całej klasie, ponieważ ktoś uznał, że to dobre dla niego i pozostałych uczniów. Ktoś, kto z pewnością swoje dzieci wysłał do placówki prywatnej, gdzie tego typu sytuacji nie ma.
Jak to wygląda z drugiej strony? Też niewesoło. Niekiedy rodzice są empatyczni i współpracujący i naprawdę chcą dobrze. Ich dziecko jest diagnozowane, ale badania nie przynoszą odpowiedzi na pytanie o źródło trudnych zachowań: nie wiadomo, skąd się biorą wybuchy złości i agresji u dziecka. Rodzice szukają rozwiązania, jednak terminy do specjalistów są odległe, prywatne terapie kosztowne…Poza tym terapie, bez odpowiedniej diagnostyki, są mało skuteczne, a najczęściej pozbawione sensu.
I teraz z jednej strony mamy uczniów w klasie, którzy mają prawo do dobrej, spokojnej edukacji i do poczucia bezpieczeństwa w szkole. Z drugiej strony jest dziecko z problemami w zachowaniu, które również ma prawo do edukacji i jak najlepszej pomocy. Jak pogodzić te dwie potrzeby, skrajne i wykluczające się? Często w środowisku, w którym na wizytę u specjalisty trzeba czekać latami?
Winny jest system. Cierpią jednak ludzie…Chyba zresztą jak zwykle…
Komentarze