Otwieramy, zamykamy. Otwieramy i zamykamy. Staramy się robić dobrą minę do złej gry, żeby trzymać wszystko w ryzach i przekonać społeczeństwo, że wiemy, co robimy. Tymczasem coraz więcej osób zauważa, że to zwyczajnie nie ma sensu. Na pewno nie chodzi o zdrowie i dobre samopoczucie naszych dzieci, ale o coś innego. A gdy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Bo o co innego?
Żłobki i przedszkola otwarte. Szkoły zamknięte
Od 19 kwietnia dzieci wracają do żłobków i przedszkoli.
Dlaczego?
Być może dlatego, że dzieci podobno nie są „rozsadnikiem epidemii”. Tak twierdzi spora grupa naukowców, tak wskazywali też rządzący. Jednak jeśli to prawda, to dlaczego placówki w ogóle były zamykane? Tłumaczono, że po to, aby zmniejszyć liczbę interakcji społecznych i ograniczyć przemieszczanie się. Potem zmieniono zdanie, twierdząc, że szkoły to „śmiertelne zagrożenie”, przedszkola chyba nie?
Pada bowiem pytanie – jak zadbać o to, by najmłodsze dzieci do lat 6-7 stosowały się do restrykcji? Taki na przykład trzylatek? Osoby pracujące w przedszkolach i żłobkach wiedzą, że to niemożliwe. Nie da się trzymać dystansu, uniknąć przytulania, popychania, czy nawet jedzenia sobie z talerza. Dzieci są różne, a dbanie o reżim sanitarny wśród najmłodszych to po prostu… fikcja.
Teoretycznie pod tym kątem łatwiej byłoby trzymać się zasad w starszych klasach w szkołach podstawowych, średnich. Jednak rząd z sobie typowym uporem trzyma dzieci szkolne w domach – starsze roczniki już od października.
Niektórzy się cieszą, inni obawiają się wyrzucenia z pracy
Niektórzy decyzje o podtrzymaniu zamknięcia szkół przyjęli z radością. To według nich dobry krok, który ma zapewnić nam zdrowie….i wygodę. Nie da się ukryć, że nie brakuje w społeczeństwie nauczycieli, którym nauka zdalna pasuje (odpada odpowiedzialność za dzieci, można łatwo zapanować nad klasą, komuś odebrać głos, a nawet wyrzucić go z zajęć przy pomocy jednego kliknięcia myszką). Można siedzieć w domu, wygodnie, nie nadwyrężać głosu.
Są też rodzice, którym ta sytuacja pasuje. Nie trzeba rano wstawać, odprowadzać czy odwozić dzieci do szkoły, często plany lekcji są lepsze niż przy nauczaniu stacjonarnym. Można iść na zwolnienie w pracy. Na wielu tak zwanych „państwowych” etatach to nie problem.
Są jednak tacy, którzy się martwią. To tak zwani pechowcy, którzy prowadzą swoje firmy i od wielu miesięcy nie zarabiają. To osoby zatrudnione u „prywaciarza”, które na „opiece na dziecko” – modlą się, by ten kolejny raz nie skończył się wypowiedzeniem z pracy. Nie brakuje też świadomych nauczycieli, którzy nie stracili powołania i widzą, jak ta forma „nauki” destrukcyjnie wpływa na psychikę ich uczniów. Są tacy, którzy mówią o bezsilności, złości i wadach nauczania przez internet.
Jest też trzecia grupa. Taka, która wprost nie godzi się z tym, co się dzieje. To rodzice chodzący po szkołach i motywujący dyrektorów, by wzięli sprawę w swoje ręce i stanęli w obronie dzieci. To strajkujące pod szkołą dzieci i młodzież, osoby wywieszające przed szkołami plakaty alarmujące o tym, co się dzieje. Głos zabierają też lekarze, psycholodzy i psychiatrzy, którzy mówią o dramatycznych skutkach nauki zdalnej. Ich głos jest słyszalny coraz bardziej.
Niektórzy się cieszą, inni płaczą. Dzieci cierpią, stają się nadpobudliwe lub wycofane. Z drugiej strony to niektórym pasuje. Można posiedzieć w domu. Tak jest dla niektórych lepiej, czekać…aż wirus zniknie. Kolejne „dwa tygodnie”, tfu…”teraz już tydzień”.
Komentarze